Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/374

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czasie postanowiłem wszystkie zebrane pieniądze odesłać na Syberję do biskupa Makarego.
Byliśmy wtedy w Onorze. Lecz nagle zachorowałem i musiałem posłać syna z pieniędzmi na pocztę do Due. Wyjechał i więcej już nie powrócił. Szukałem go cały miesiąc i wreszcie znalazłem w lesie z głową roztrzaskaną siekierą. Był zupełnie obdarty, a wraz z ubraniem i obuwiem znikły pieniądze, z takim trudem zebrane przez nas na dom Boży. Długo poszukiwałem sprawców zbrodni... Odnalazłem ich. Byli to ci sami, którzy nieraz słuchali słów, czytanych przez mego zabitego syna! Byli to oni...
Zamilkł, ciężko oddychając. Raz nawet usłyszałem gwałtowny zgrzyt zębów Bołotowa.
— Teraz rozumiem, dlaczego tak źle myślicie o mieszkańcach wyspy — zauważyłem, ze współczuciem patrząc na nieszczęśliwego ojca. — Lecz dlaczego tu zostaliście?
— Czyż pan myśli, że ja mogę spokojnie żyć, nie dotrzymawszy słowa żonie, iż uchowam syna?
Powiedział to ze straszliwym, choć hamowanym wybuchem.
Milczałem. On zaś tym samym głosem zaczął szybko, gorączkowo mówić:
— Wykryłem morderców. Byli to Koszka, Sokół, Seliwanow, Dormidontow i Grenich. Gdy się dowiedzieli, że jestem na ich tropie, zbiegli z Onoru i podążyli w stronę Pogibi. Udała się za nimi pogoń, lecz napróżno. Wszystkich pochwyciłem sam, w pojedynkę, i zarąbałem siekierą. Wtedy szumowiny więzienne wydały na mnie wyrok śmierci i o tem mię zawiadomiły. Odpowiedziałem im, że każdy, kogo zdybię — zginie! I, widzi Bóg, spełniłem obietnicę! Wtedy wię-