Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/369

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy mu powiedziałem, że chcę zwiedzić okolice przylądku Marji i Elżbiety, ucieszył się, zażądał bardzo nieznacznej sumy, lecz wymówił sobie prawo zabrania dwóch koni jucznych.
Wyruszyliśmy następnego dnia o świcie. Droga szła lasem, przez który prowadziła wąska ścieżka, wydeptana przez konie. Była ona jednak bardzo zarośnięta trawą i krzakami, co świadczyło, iż rzadko jej używano.
Mój przewodnik, Gustow, był człowiekiem milczącym; jechał naprzód, prowadząc za sobą gęsiego powiązane juczne konie i wcale się na mnie nie oglądając. Ja zamykałem pochód. Często schodziłem z konia i polowałem, gdyż wszędzie spotykałem liczne stada białych kuropatw i cietrzewi. Spędziłem całą dobę na małem jeziorku, gdzie roiło się od wodnego ptactwa, wśród którego przeważały północne gatunki morskie, co się dawało wytłumaczyć bliskością morza i niezwykłą wprost obfitością ryb. Wyskakiwały one nad wodę, pływały na samej powierzchni jeziora i pluskały w nadbrzeżnem sitowiu. Tu po raz pierwszy w życiu widziałem emigrację ryb. O jakie trzysta kroków od jeziora leżało jeszcze mniejsze jeziorko, prawie kałuża, niemal całe zarośnięte trawą i sitowiem. Gdym się zbliżył do niego, doznałem wrażenia, że jest to jakiś skład żywych ryb, basen sztucznie urządzony. Powierzchnia tego jeziorka ani na chwilę nie pozostawała gładka; stałe kręgi i fale marszczyły wodę, którą poruszały ryby, przepełniające jeziorko po brzegi.
O świcie szedłem pomiędzy większem a mniejszem jeziorkiem, i dostrzegłem, że w wysokiej trawie coś się rusza. Krzyknąłem głośno, aby spłoszyć zwierza, czy ptaka, lecz — bez skutku. Zacząłem się tedy