Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chleba i mleka nie mam, bo gospodarz zamknął śpiżarnię — odparła — ale mogę usmażyć rybę.
— Doskonale! — zawołałem. — Smażcie rybę.
— Pietrze! — zawołała baba, wychylając się przez okno — Chodź no tu! Przyjechał gość, biegnij i nałap ryb!
— Co? — krzyknąłem z przerażeniem. — Dopiero teraz łapać? Umrę z głodu do tego czasu...
— Nie, panie, to odrazu będzie! — odpowiedziała staruszka, zabierając się do czyszczenia patelni.
Chłopak, może 10-letni, wydobył ze strychu szopy podłużny kosz, umocowany na krótkim drągu, i skierował się do bramy.
— Czekaj-no! — zawołałem na niego — Pójdziemy razem.
Chłopak przyprowadził mię do małego, lecz dość głębokiego potoku, gdzie odnalazł miejsce z urządzonym sztucznie wodospadem. Struga spadającej wody wyżłobiła w skalistej glebie dość głęboki dół. Gdy zanurzyliśmy w nim kosz tak, jak się zanurza łyżkę w misie, a później wyciągnęliśmy i wytrząsnęli, przekonałem się, że staruszka miała słuszność.
Złapaliśmy odrazu pięć dość dużych „chajrusów“, czyli pstrągów azjatyckich. Po paru takich połowach mieliśmy w worku zapas doskonałych ryb, dostateczny nawet dla tak zgłodniałego, jak ja, podróżnika. W pół godziny potem już zajadałem ten przysmak, zanosząc dziękczynne modły do Nieba zato, że w potokach ałtajskich na zawołanie głodnego podróżnika jest dostateczna ilość ryb, i do tego bardzo dobrych.
Jadąc brzegami rzeki Katuń, natrafiłem na małą wioskę, posiadającą nie więcej, niż piętnaście domków. Byłem zmuszony zatrzymać się tam na nocleg. Podje-