Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uwierzył, przepracował tam całą wiosnę i lato, „zakopał“ swe oszczędności — i nic nie znalazł.
— Cóż będziecie robili teraz? — pytałem tego poszukiwacza złota.
— Wyglądam, czy nie płynie jaka tratwa po Obi. Wsiądę na nią i popłynę do Nowo-Mikołajewska, skąd przedostanę się do Tomska, aby tam znowu zasiąść na poczcie i skrobać piórem.
— Odechciało się wam miljonów! — wykrzyknął jeden z obecnych.
— O nie! — odparł niefortunny miljoner, energicznie potrząsając głową. — Zbiorę pieniądze i znowu tu przyjadę, i jestem pewny, że wtedy znajdę złoto!
— Ryzykujecie, nie mogąc uprzednio wykonać dobrych robót geologicznych — zauważyłem.
— Trudno! — odrzekł. — Ale ja już to mam we krwi. Zresztą piąty rok spotyka mię podobny zawód, już się przyzwyczaiłem, lecz wierzę w swe szczęście!
Poczęstowaliśmy go przekąskami i mlekiem, które mieliśmy z sobą, on zaś opowiedział nam szereg wypadków ze swego awanturniczego życia.
— Pewnego razu — mówił — szukałem złota niedaleko od miasta Kuźniecka, na rzece Tomi. Straciłem wszystko i, mając w kieszeni tylko 50 kopiejek, czekałem na tratwy. Wreszcie ujrzałem małą tratewkę z dziesięciu związanych drzew i człowieka, płynącego na niej z prądem. Na kamieniach, ułożonych na dziobie tratwy, płonął ogień, przy którym w kociołku gotowała się herbata. Człowiek sterował zapomocą grubo ociosanego wiosła. Począłem go wołać. Skierował tratwę do brzegu i zacząłem z nim targ. Płynął do Tomska, a za zabranie mnie chciał rubla. Dopiero wtedy, gdy, wywróciwszy wszystkie kieszenie, dowio-