Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do słojów z formaliną, lub uganiając się za motylami i pełzając po ziemi za żukami dla mego entomologa.
Siedzieliśmy na trzęsawisku jeszcze pięć dni. Na trzeci dzień włóczęga nie stawił się z rana. Przyszedł przed wieczorem, zziajany, z czupryną i brodą jeszcze bardziej potarganą, w ubraniu, pokrytem grubą warstwą błota i roślin wodnych.
Patrzał wzrokiem ponurym, ale stanowczym.
— Dziś znalazłem go w sitowiu na „Gęsim Potoku“ — mruknął. — Zaczaił się tam i nawet ognia nie palił. Ale dziś o świcie spostrzegłem człowieka, który wchodził na wysoki brzeg. To był on! Wnet przekradłem się jak wąż i wypatrzyłem dobrze wszystko. Ma rewolwer, karabin i siekierę... Jutro pójdę do niego...
Wypił z nami herbatę i poszedł.
Nazajutrz z rana, gdy przeglądaliśmy nasze zbiory, dobiegł nas pojedyńczy strzał. Przebrzmiał urwanym hukiem i zamilkł wstydliwie... Włóczęga nie powracał.
Nazajutrz przyjechał po nas kozak, naładował na wóz rzeczy i ruszyliśmy w stronę stacji kolejowej.
Gdy, oczekując na pociąg, chodziliśmy po peronie, spostrzegliśmy grupkę ludzi, otaczających młodego człowieka o przystojnej, wesołej twarzy. Opowiadał on coś zasłuchanym kozakom i stróżowi kolejowemu. Podeszliśmy.
— Bałem go się, bo to katorżnik, więc pojechałem na Hankę... Siedzę w sitowiu, aż on raptem, jak tygrys, rzuca się do mnie z siekierą. Strzeliłem z rewolweru. Tylko plusnął mi do „Gęsiego Potoku“ i popłynął po krzyż i mogiłę...
Przykre mi się wydało to opowiadanie. Odszedłem na bok i zwróciłem oczy na zachód, gdzie pozostały moczary i zarośla trzcin.