Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tam już zupełnie stopniał i nogi grzęzły prawie do kolan w rozmiękłej ziemi, pachnącej gnijącemi roślinami.
Szedłem ostrożnie, uważnie rozsuwając przed sobą badyle i gałęzie, gdyż wiedziałem, że powinno tu gdzieś być ukryte jezioro, spostrzegłem bowiem kilka stad kaczek, które opadły w te zarośla, a o paręset kroków przede mną z przeraźliwemi krzykami unosiły się małe mewy rzeczne.
Pies szedł za mną, depcąc mi po piętach, gdyż nie chciał kaleczyć sobie nosa o ostre badyle i trawy.
Wtem zarośla nagle się urwały, i zobaczyłem przed sobą dość szeroki brzeg, a dalej duże jezioro. Nie mogłem oczu oderwać od tego obrazu! Brzeg był usiany ptactwem, a powierzchnia wody czarna od stad gęsi i kaczek.
Na brzegu, o jakieś sześćdziesiąt kroków ode mnie, przechadzało się stadko żórawi chińskich (Grus montignesia), wśród których wyróżniały się dwa żórawie japońskie (Grus lencochen). To egzotyczne towarzystwo żyło w najlepszej zgodzie z pospolitemi żórawiami europejskiemi, może z temi samemi, których mój pies spłoszył z dancingu.
Szare czaple stały trochę dalej, po kolana w wodzie i, nastroszone, opuściły głowy, przyglądając się wodzie, czy może swym moknącym nogom. Ogromnie w tej chwili przypominały stare kobiety w kąpieli morskiej.
Gwar, krzyki, plusk, świst napełniały powietrze. Cały ten ptasi tłum hałasował, jak mógł i jak umiał. Widocznie coś tu sobie wzajemnie opowiadano, kłócono się, prowadzono spory polityczne, wymyślano, plotkowano, mruczano pod nosem docinki, dowcipkowano, rubasznie się śmiano.