Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tak też było i w dniu opisywanym. Pomiędzy dzielnicą pałacową a Prado oddawna już zapanowała cisza. Przechodnie ukryli się po domach lub kawiarniach, ulice opustoszały i tylko z głośnym szczękiem podków kłusem przejeżdżały patrole konne. Nad miastem jednak biegły jeszcze odgłosy walki, toczącej się na przedmieściach. Padały jedna po drugiej salwy piechoty, wybuchały granaty, trajkotały kulomioty. Lekki wiatr przynosił nawet daleki, stłumiony ryk tłumu.
W kancelarji lotniska wojskowego zgromadzili się lotnicy i stali wyprostowani służbowo, wpatrując się w chudą, nerwową twarz pułkownika, dowódcy eskadry lotniczej.
Trzymając słuchawkę telefonu przy uchu, powtarzał raz po raz:
— Rozkaz, panie generale! Rozkaz, panie generale!
Odłożył ją wreszcie i, zwracając się do oficerów, rzekł:
— Na La Veldad wojsko nie może opanować sytuacji, panowie! Rewolucyjny tłum wdarł się do koszar 8-go pułku, złożonego przeważnie z murzynów, uzbroił się i wraz z żołnierzami przygotował się do oblężenia. Stan groźny, bo, podobno (informuję panów o tem poufnie!), w kilku innych pułkach daje się spostrzec wrzenie.
W tej chwili rozległ się niecierpliwy sygnał telefonu.
Pułkownik znowu powtarzał:
— Rozkaz! Tak jest, panie generale! Rozkaz!
Powiesił słuchawkę i znowu mówił do oficerów:
— Komendant Madrytu, generał Kastellar hrabia de l’Alkudia, narazie wydał rozkaz, aby artylerja zbombardowała koszary 8-go pułku, lecz teraz zmienił pierwotny plan. Otrzymałem w tej chwili rozkaz. Lotnicy — kapitan Kastellar i porucznik Ventosa mają natychmiast wystartować i zrzucić pociski na zbuntowanych!