Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A wszakże pójdę nią i muszę dojść wreszcie do celu! — szepnął przez zaciśnięte zęby.
— Do jakiego celu? — syknęło gdzieś głęboko w mózgu urągliwe pytanie.
Nie znalazł narazie odpowiedzi. Miał bowiem dwa cele, stopione w jeden, ogromny, buchający ogniem i ze szczytu zaobłocznego wołający go ku sobie.
Ogień ten, coprawda, znacznie przygasnął i coraz słabiej go podniecał. Nastąpiła w nim bowiem gwałtowna zmiana po pewnym wypadku, o którym starał się nie myśleć, chociaż czuł zadaną sobie ranę i stracił zdolność do wesołości i wybuchów młodzieńczej nadziei. Świt przeminął tak straszliwie szybko, południa — promiennego, życiodajnego południa — nie zaznał wcale i oto — nastąpił zmierzch.
Zdarzyło się to przed pół rokiem, gdy został przyjęty do oficerskiej szkoły toledańskiej.
Napisał wtedy list do Lizy. Nie kryjąc się już bynajmniej, opisał jej swoją wizytę u ojca, jego plan i swoje nadzieje, o nic jednak nie prosząc i ani słówkiem nie wspominając o swej miłości (bo przecież czytała jego powieść!), i skierował list na ręce senority Lizy Floridablanca, do pałacu gubernatorskiego. Z biciem serca i niecierpliwością oczekiwał odpowiedzi, lecz mijał już szósty miesiąc, wiadomość od Lizy nie nadchodziła. Oddawna zrozumiał, że nadzieja jego była płonną. Pogodził się z tem, lecz trapiła go w dzień i w nocy myśl, dlaczego tak się stało? Czyżby jego list nie doszedł? Może gubernator przyłapał go i zniszczył? A może?... Enriko ściskał sobie głowę gorącemi dłońmi i syczał z bólu i rozpaczy, bo dręczyło go podejrzenie, że Liza sama nie chciała odpisać przyjacielowi z lat dziecinnych.
Dopuścił się nawet szyderstwa, bo jątrzył swoją ranę, szepcąc: