Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ IX.

W szkole wszyscy już wiedzieli o powieści studenta Kastellara. Prasa codzienna, zaintrygowana przez starego don Atocha, w ciągu kilku dni wałkowała na wszelkie sposoby zjawienie się nowego pisarza, którego nazywała „chrzestnym synem „Rondy“.
Studenci z szacunkiem spoglądali na kolegę, bo stawał się znakomitością, przedtem nawet, zanim powieść jego pojawiła się na półkach księgarskich. Młodzi i niedoświadczeni nie znali oni jeszcze sztuczek reklamowych, mogących równie dobrze wywindować kogoś na szczyty, jak go potem zrzucić w otchłań niepamięci lub pogardy nawet. Profesorowie z zainteresowaniem oczekiwali zapowiedzianego utworu Enriko Kastellara. Lubili mulata za jego zdolności, pracowitość i pełne godności zachowanie. Ten i ów kiwał jednak głową i wyrażał pewne wątpliwości.
W głowach Hiszpanów nie mogła pomieścić się myśl, żeby mieszaniec, potomek murzynki, mógł być obdarzony prawdziwym i wartościowym talentem. W jaki sposób potrafiłby ten śniady młodzieniec, o przygrubych wargach i żółtawych białkach oczu wniknąć w tajniki duszy ludzkiej i wyrazić w języku Calderona i Cervantesa nieuchwytne odcienie uczuć i wrażeń? Doprawdy, przekraczało to wyobraźnie profesorów Szkoły Kolonjalnej, a nawet niepokoiło ich. Większość, z dyrektorem na czele, uśmiechała się sceptycznie.
Enriko, zapytywany o pochodzenie i treść swej powieści, dawał wymijającą odpowiedź. Zwykle mówił, że „Świt czy zmierzch?“ jest powtórzeniem i przeróbką napisanego w kolonji opowiadania.
Jeden z napastujących go dziennikarzy zapytał:
— Czy bohater jest Hiszpanem, czy tubylcem?