Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Władek stał się milczący i stracił na humorze. Nie patrząc na przyjaciół, zdjął trzewiki, wyciągnąwszy sznurowadło, zrobił na niem pętlę, zadzierzgnął ją na szyi okularnika i podniósł wysoko w powietrze. Był to piękny okaz, długi na metr. Z otwartej paszczy wystawały jadowite kły.
— Zabiorę żmiję do Rangunu i podaruję memu profesorowi przyrody! Ucieszy to naszego Johna Barka, — zauważył. — Jak myślisz, Edit, czy profesor Kindley da mi słój i spirytus do przechowania okularnika?
Edyta przyglądała się Władkowi z zaciekawieniem i myślała o czemś. Posłyszawszy jego pytanie, odpowiedziała poważnie:
— Nikt z naszego towarzystwa na „Bombay’u“ niczego odmówić ci nie potrafi. Wiesz o tem sam, więc poco pytasz?
Chłopak raz jeszcze się zmieszał i nie podnosił oczu, udając, że uważnie ogląda żmiję. Po chwili zaczął opowiadać:
— Profesor Bark zaprosił pewnego razu do szkoły zaklinacza wężów. Jakiś stary Hindus dawał przedstawienie. Siadłszy na ziemi, zaczął grać na fujarce. Była to marna muzyka — przeraźliwa i fałszywa. Cha-cha! W uszach nam świdrowało! Przed Hindusem