Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z profesorem Barkiem duże okonie i tuńczyki... a tu raptem — kiełbie!
— No-no-no! — zaśmiał się Kindley. — Przychodźcie prędzej, to ujrzycie piękne rzeczy!
Chłopcy czemprędzej pomknęli do umywalni, a potem, łyknąwszy po kubku kakao z kawałkiem suchara, okraszonego podsmażoną słoniną, wybiegli na pokład. Cała załoga „Bombay’u“ była już przy pracy. Trzech bronzowych marynarzy, siedząc na wyszorowanym, świecącym się czystością pokładzie, rozplątywało cienkie, a mocne liny manilskie z uwiązanemi do nich dużemi, ostremi hakami o podwójnych zadziorach, oglądało boje korkowe i omotywało drutem puste beczułki.
Jeden z uczestników wyprawy, inżynier Albert Mallard, majstrował coś w motorze, odkręcając niektóre jego części i czyszcząc je brunatną oliwą maszynową. Dowódca szkuneru, którego Kindley nazywał kapitanem Robbinsem, przeglądał mapę i, stawiając na niej jakieś znaki, zapisywał coś do dziennika pokładowego. Profesor, siedzący w dużej messie, sortował wyciągnięte z morza okazy: raki różnych kształtów i rozmiarów — od najdrobniejszych, długich zaledwie na centymetr,