Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie wychodząc z krzaków i niczem nie zdradzając swej obecności, siedział zaczajony i rozglądał się dalej, starając się wyjaśnić, w jakiej znajduje się części wyspy, w którym kierunku należy iść do Middle Hill, gdzie wznosi się dobrze mu znany ścięty szczyt wygasłego wulkanu Diby.
— Gdybym go tylko ujrzał, wnet wszystko stałoby mi się jasne! — pomyślał i znieruchomiał nagle.
Wydało mu się, że o jakie sto kroków na lewo, w miejscu, gdzie dżungla docierała do piaszczystej mierzei, mignęła nagle czarna głowa tubylca i zapadła natychmiast w krzaki. Po chwili nie miał już wątpliwości. W zaroślach nadbrzeżnych czaiło się kilku Negritosów, uzbrojonych w łuki i długie włócznie. Raz po raz ktoś z nich wydrapywał się na drzewo i patrzał w kierunku wystających z morza, zębatych, poszczerbionych skał, gdzie co chwila wylatywały w powietrze białe czuby fal.
— Na co oni czekają? — głowił się Władek, wypatrując się w lazurową pustynię oceanu, gdzie, oprócz tych skał nagich i czeredy mew białych, nic nie mógł spostrzec. Wkrótce jednak bystre oczy chłopaka wykryły okoliczność niezmiernie ważną. Z haszczy wysunęło