Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

promienie świecznika ginęły w czarnym mroku. Chłopak położył się i oświecił ziemię. Okazało się, że zaczął się dość stromy spadek. Przejście, wykute w skale, miało tu już wyższe sklepienie. Można było teraz posuwać się na nogach, chociaż w bardzo jeszcze pochylonej postawie. Ostrożny Władek wydobył z zanadrza swój sznur, opasał się nim i kazał Dżairowi uczynić to samo. Byli więc związani ze sobą, jak ludzie, wchodzący po niebezpiecznych zboczach szczytów górskich. Posuwali się teraz bardzo powolnie, świecąc sobie tuż nad ziemią, gdy nagle Władek wydał radosny okrzyk:
— Stopnie! Stopnie, wykute w skale!
Teraz mogli już iść wyprostowani zupełnie. Schodzili więc ostrożnie, macając każdy stopień i mocno a pewnie stawiając nogi na śliskich od pleśni kamieniach. Władek liczył na głos:
— Jeden stopień, dwa, trzy... dziesięć... trzydzieści...
Naliczył do siedemdziesięciu dwóch i ujrzał znowu wąskie ciemne przejście, a nad niem — czerwoną strzałę. W tym kanale panował już szary zmrok. Zbliżali się zapewne do jakiejś oświetlonej groty, a może to kretowisko podziemne miało ich wyprowadzić na wolność?