Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jedna jej odnoga biegła prosto, druga — ostrym załomem skręciła na lewo.
— Oj! — przeraził się Władek — któryż mam teraz wybrać kierunek?
Zatrzymał się i jął oglądać ściany i sklepienia kanału. Wszystko wskazywało na to, że przejście to przebiły niegdyś ręce ludzkie, chociaż skała, którą drążyły w dawnych czasach kilofy i młoty, okryła się już niby szronem grubą warstwą białawej, puszystej pleśni. Prawidłowe zaokrąglenie sklepienia i wyrównane ściany świadczyły jednak o uporczywej pracy ludzkiej nad przebiciem tego przejścia tajemnego.
— Zdrapuj, mały, pleśń, bo musimy znaleźć wskazówkę, jaką drogą należy iść dalej! — krzyknął Władek i kawałkiem ostrego kamienia zaczął zdzierać spleśniałą skorupę. Pracowali długo, aż na sklepieniu załamującego się odgałęzienia kanału wykryli ledwie widzialną czerwoną strzałę. Czołgali się więc dalej, przez cały czas czując prąd wilgotnego powietrza; płomyk świecznika miotał się wściekle, a chwilami kurczył się w małą niebieską iskierkę i groził zagaśnięciem. Władek po pewnym czasie zatrzymał się znowu i z trwogą spojrzał przed siebie. Kanał urywał się nagle, a słabe