Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ten Kalabon dotrzeć do Middle-Hill i powiedzieć ojcu memu, gdzie jesteśmy?
Dżair potrząsnął głową i odpowiedział natychmiast:
— To — niemożliwe! Kalaboni zabiliby go, zresztą, gdyby się nawet nie dowiedzieli, Takiwa nie doszedłby. Schwytaliby go moi Minkopi i zamordowali...
— Trudno! — powtórzył Władek. — Wyruszymy więc sami, ale dopiero jutro, bo widzę, że słońce przygasać już zaczyna...
Chłopcy spuścili Kalabona na dno niższej groty i z trwogą w sercu patrzyli, jak ci wdzięczni im ludzie znikali w czarnej czeluści szczeliny skalnej.
Po chwili pozostali sami. Niepokój ogarnął ich znowu. Zapanowało milczenie, przerywane od czasu do czasu przenikliwem cykaniem i zgrzytem ostrych zębów budzących się nietoperzy. Ten i ów z nich zrywał się i, pokrążywszy nad głowami chłopców, przez otwór w sklepieniu, odlatywał na żer.
— Musimy dobrze zabezpieczyć pożywienie — zauważył Dżair, przyjrzawszy się nietoperzom, — bo to są najgorsze, — likan, pożeracze mangów i bananów...