Strona:F. A. Ossendowski - Postrach gór.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Z naszej zielonej, słonecznej Wierchowiny! — wtrącił z cichym śmiechem.
— Prawda, prawda — zapomniałam, ale i tak coś uradzimy i jakoś się pogodzimy — ja ustąpię, pan odejmie — to i targu dobijemy! — zaśmiała się potrząsając mu rękę.
Uścisnął mocno malutką jej dłoń; musiał wycałować Kazia i Maniusię, gdyż berbecie ciągnęły ku niemu swoje zaróżowione buzie, więc nie było innej rady.
Wreszcie ostatnie — „czołem“ i odszedł.
Miał jeszcze sporo czasu do powrotu do koszar, więc powrócił znów do parku i na tej samej ławce, gdzie siedział obok panny Szemańskiej, długo i serdecznie myślał o niej i o tym, że namolne szkraby dobrze jednak zrobiły, że postanowiły wpaść do wody i pozwoliły się uratować....