Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i owak ważyć. Wreszcie umyślił coś, bo począł plan swój obu pułkownikom tłumaczyć szepcząc tajemniczo i ostrzem szabli coś kreśląc na deskach podłogi, raz po raz powtarzając:
— Hej, szerokie tam pole pod Mołotkowem!
Panowie Łyskowski i Strzetelski tylko cmokali głośno i w szable trzaskali z wielkiej ochoty, ale po chwili posmutnieli i spytali:
— Ale jakżeż waszmość, panie rotmistrzu, ściągniesz tam ordyńców?
Pan Jerzy nic im na to nie odpowiedział, tylko w dłonie klasnął, a gdy wbiegł Olko Czarnecki, spytał go:
— Czy nie ma tu w bliskości jakiej zagrody szlacheckiej?
Pacholik pomyślał chwilę i odparł:
— A jest! W Bitkowie siedzą panowie Sitarscy — Klemens i Grzegorz, co to maź kołową warzyć umieją i po jarmarkach rozwożą...
— Dobra! — ucieszył się rotmistrz. — Skoczno, chłopie, do pana Bidzińskiego i powiedz mu, by duchem konia osiodłał i pędził do Bitkowa z rozkazem, by Sitarscy uzbroili czym tylko można górali i pod Mołotków pchnęli. Niech się wataha zaczai w zaroślach wiklinowych nad rzeką i niech Sitarscy komendę wezmą nad wierchowińcami, a gdy się bitwa zacznie, niech wnet wypadną. Po wiedz im, że całą zdobycz, jaka przy Tatarach się znajdzie, oddaję tym ludziom. — Ale muszą się pośpieszyć, bo sprawa jest tak pilna, że aż ziemia stopy pali. Pojąłeś?
— Uhu, jak na dłoni mam wszystko! — już spoza progu krzyknął Olko i w tej samej chwili zatupotały kopyta jego rudej kobyłki.