Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rotmistrz zaniemówił.
Stał blady jak śmierć, szczękał i zgrzytał zębami. Obłędnym wzrokiem patrzał dokoła i usiłował powiedzieć coś drżącymi ustami.
Wreszcie skoczył na siodło i pomknął ku mostowi.
Nie dojeżdżając, skręcił w lewo i wjechał w uliczkę przecinającą zaścianek, gdzie mieszkali towarzysze z chorągwi Kuropatwów: Kolankowscy, Rogińscy, Bidzińscy, Skowrońscy i Bednarscy.
Koło parkanów leżało kilku posiekanych straszliwie parobków; małe, schludne dworki dopalały się już; dymiły wszędzie zgliszcza; opadały z szelestem zwinięte od żaru ognia liście grabów i buków. Gdzieś w polu przeciągle i złowróżbnie wył pies; wysoko w zadymionym jeszcze powietrzu z krakaniem miotały się wrony.
— Zemsty! Krwi! — wyrzęził zrozpaczony pan Jerzy i pomknął z powrotem.
Już wyjeżdżał z zaścianka, gdy wzrok jego padł na kapliczkę przydrożną.
Różne strachy opowiadano o tym miejscu, gdzie ją zbudowano tuż nad potokiem.
Rotmistrz ujrzał posążek Zbawiciela.
Syn Boży w koronie cierniowej upadał pod ciężarem krzyża męki.
— Chryste! — jęknął rycerz, podbiegając do kapliczki. — Chryste! Oto i na mnie włożono wieniec udręki i krzyż cierpienia nieznośnego.
Padł na kolana i głowę przycisnął do kamieni muru.
— Czyż przetrzymam takową mękę, ja — słaby robak?