Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ledwie się Turcy cofnęli o kilka kroków, z nową wściekłością natarli dragoni i szlachta z Wierchowiny, na razie wąskie przerąbując w ciżbie przesmyki, wkrótce coraz szersze, aż w jedną z nich runął Jędrzej Grzymała-Grabowiecki, chorąży szlachecki, i innych za sobą pociągnął. Wtedy rozpierzchli się Turcy, a przewaga i zwycięstwo przechyliły się na stronę Polaków.
Ścierano się już małymi kupami, potykano w pojedynkę, ścigano wzajemnie, przebiegano sobie drogę i znów rąbano zapamiętale, jedynie ośrodek czworoboku nie ustępował. Otoczywszy się wozami, rzygając ogniem i kulami, nie uchodził z placu boju.
O tę ruchomą twierdzę niby fale morskie o wystającą z jego dna skałę rozbijały się szeregi nacierających jeźdźców.
Wreszcie rozległa się komenda rotmistrza:
— Odciągać wozy! Odciągać wozy!
Szlachta poczęła dopadać taboru i uwiązywać rzemienie i sznury do osi. Niejeden z nich stracił wtedy życie, ugodzony kulą lub przebity dzidą, lecz w końcu rozciągnięto wozy. Zwarty czworobok janczarski stał teraz bez osłony, wystawiwszy naprzód żądła długich włóczni.
Rycerstwo z gór cofnęło się, by sprawić szyk i uderzyć na nowo, lecz nagle spoza odsuniętych na bok wozów wypadło czterech ludzi. Biegli trzymając nad głowami długie, grube, okute żelazem dyszle. W biegu, zrobiwszy potężny zamach, runęli na pierwszy szereg. Od ciosów ich pękały czaszki tureckie pod stalowymi hełmami, padali janczarowie niby rażeni piorunem, rozlegały się