Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czoło do obrony Pokucia i Wierchowiny, żeby czambuły nie okrążyły Stanisławowa, gdyż mocno król o tę twierdzę się troska.
— A wojsko? Jakie będę miał siły? — ożywił się od razu rycerz, a nozdrza mu latać zaczęły.
— Z tym to sprawa niełatwa, ale coś wszakże się zrobi... Od łowczego lwowskiego dwie chorągwie dragońskie pchnę ci do Kołomyi, bo tam o kwatery i prowianty łatwiej, dam ci też dwa pułki kozackie z mojego wojska, a resztę sam sobie zdobądź...
Rotmistrz milczał, obliczając coś w myśli i kiwając głową.
— Niewielka to potęga, ale wszelako i z nią coś zrobić można... Zgoda! Będę z tamtej strony kły pokazywał i osaczyć Stanisławowa nie pozwolę!...
— No, to ciężar mi z serca zdjąłeś, Jurku! — odetchnął z ulgą pan strażnik wojskowy.
— A ty mnie, bracie — odpowiedział rotmistrz — bo wszakże dla znacznej sprawy tęsknicę swoją wtłoczę teraz na samo dno serca.
— Hej! Będziesz miał radosne dni, bojowe — uśmiechnął się pan Zbrożek.
— Daj Boże!
— Tedy tak postanowimy! — już służbowym głosem przemówił strażnik. — Pojedziesz w swoje strony i uczynisz wszystko, by wojska zebrać co najwięcej, a ja ci w dwie niedziele owe chorągwie przerzucę!
Po tej rozmowie rozstali się przyjaciele.
Rotmistrz nie popasał długo w Skale, nazajutrz o świcie ludzi swoich zebrał i ruszył na Kołomyję.