Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szy, z solą. Ze zwiniętych wojłoków szybko wydobyli ukryte w nich bartki o ciężkich ostrzach, szable i dwa pistolety. Pan Jerzy zatknął je natychmiast za szeroki pas huculski i przyczepił jeszcze do niego szablę na krótkich rapciach.
Bachmaty szły, rozdymając chrapy i strzygąc uszami.
Nagle jeden z nich uniósł łeb, zarżał krótko ale zamilkł, bo siedzący na nim Ołeksa Osipuk gunię mu natychmiast na głowę zarzucił.
Ostrożnie wjeżdżali krętą ścieżką na przeciwległy brzeg jaru skracając sobie drogę, aż wreszcie wynurzyli się na step.
O sto staj przed nimi trzęsąc się na małych, oszerszeniałych, długogrzywych szkapach, jechała w jedną z nimi stronę niewielka wataha Lipków.
Rotmistrz poznał ich po uszatych czapach-małachajach, po długich łukach, przerzuconych przez plecy, i krótkich spisach.
Rozejrzawszy się dookoła i przekonawszy, że innych podjazdów w okolicy nie widać, rotmistrz poprawił się na siodle i powiedział:
— Doganiajmy Tatarów! A baczcie na Bermata, by w zawierusze, jaka na pewno powstanie, nie umknął nam!
— Nie umknie, panie rotmistrzu, bo ja jego bachmatowi pęta długie nałożył. Tropotą iść może, a niech ino w skok spróbuje, uwikła się i zwali — mruknął Dymitr spluwając.
Oddziałek szybko doganiał podjazd tatarski.
Lipki posłyszeli tupot koni i jęli się oglądać. Widząc dziwnych jeźdźców i poznawszy w nich Hucułów, do których nieraz zaglądały czambuły