Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przebiorę się za cygana i ciebie niby niedźwiedzia pokazywać będę! — dodał rycerz.
— Hi-hi-hi! — śmiał się chłopak.
Powrócili do domu już o zmroku. Rotmistrz nie rozbierając się padł na ławę i usnął jak zabity. Nie zdołały go obudzić nawet straszliwe wrzaski, rozlegające się w mieście. To różna hołota, czepiająca się wojska, próbowała grabić kupców wołoskich i żydowskich i biła się z patrolami i strażą miejską. Wycie, strzelanina, brzęk tłuczonych szyb i wyłamywanych okiennic, tupot nóg, wycie rozbiegającego się tłumu, tętent koni spahisów płazujących szablami rabusiów — wszystko to zlewało się w jeden nieopisany hałas i tumult. Młody rotmistrz nie słyszał tego, bo spał kamiennym snem. Olko też chrapał w sieni i tylko półdziki rudy owczarek huculski, zabrany przez chłopca z Berezowa, wciskał się coraz głębiej pod ławę i warczał, szczerząc białe kły i jeżąc brudne, pełne ostów kudły na karku.
Słyszał to w tym domu jedynie kupiec ormiański i wziąwszy pistolet wyszedł na dwór, by sprawdzić, czy czuwają wynajęci przez niego strażnicy miejscy. Uspokojony, powrócił wkrótce i układał się do snu, szepcząc słowa ormiańskiej modlitwy do Bogarodzicy, wreszcie zamknął oczy, by w skupieniu obliczyć dochody szczęśliwie zakończonego dnia.
Przez całą noc skrzypiały koła i osie wozów taborowych przeciągających główną ulicą Jass, dudniały armaty, rozlegały się senne słowa komendy tureckiej, tupot maszerującej piechoty, żałosny jęk wielbłądów i parskanie koni spahisów.