Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wpierw wody na siebie z pół studni wychlusnąć każę Olkowi i cokolwiek do gęby włożę, bo z głodu aż mi się w dołku ckni, panie Arałowicz!
Zaśmiali się obaj, po czym gospodarz wyszedł z izby, rotmistrz zaś krzyknął na pacholika, by z pięć kubłów wody przygotował i czekał na niego koło żurawia studziennego.
W godzinę po tej rozmowie na rynku, koło wieży ratuszowej stał młody Hucuł i rozglądając się bacznie na wszystkie strony wołał do przechodzących Turków i Tatarów.
— Tabiwki[1], terkyły, bariwoczki[2] z gór...
Stojący obok niego Olek miał przerzucone przez ramię dwie pary skórzanych worów jucznych i kilka torb nabijanych mosiężnymi gwoździami, a na rzemyku, niby wielkie paciorki, pięknie wypalane baryłki bukowe do gorzałki w podróży.
Pan Jerzy żądał takich cen, że nikt nie chciał kupić jego towaru, a stojący obok pacholik usta tylko wydymał i mruczał:
— Na Przeczystą Macierz, toż to tedy za jedną tabiwkę osedok zacny pobudować można! Nie sprzedamy nic!
— To i dobrze, głuptaku! Cobyśmy robili, gdyby rozkupiono w mig nasz towar?
— Hi-hi-hi! — roześmiał się Olko, ogromną dłonią zasłaniając usta.

Rotmistrz nic na to nie odpowiedział, gdyż

  1. Torebki.
  2. Baryłki.