Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się Ormianin, ale pan Jerzy głową potrząsnął i odrzekł:
— Jestem tu teraz nie dla rysiej roboty, ino dla lisiej, kiedy liszka tropi, podchodzi, skrada się i pomyka, aż wszystko wypatrzy, wywęszy, wysłucha, wymaca i... uderzy... No, ale to nie zaraz... Ludzi moich trza po różnych kwaterach rozrzucić, bo takowa kupa ludu nowego łatwo ukryć się nie może...
— Pewno... pewno — potakiwał Arałowicz — już ja o tym myślałem i czeladź waszmości po różnych kątach porozpycham... Pan rotmistrz u mnie stanie z pacholikiem! Proszę się rozgościć. Niebawem na stół podadzą... Czym chata bogata, tym rada...
— Dziękuję! — zawołał rotmistrz i przeciągnął się rozkosznie. — Pilno mi tę mazankę — koszulę smołą nasiąkniętą — z karku zwlec, obmyć się jak się patrzy i po posiłku wreszcie wyspać się setnie!
— Zaiste, tym bardziej że jechać wypadnie dalej...
— Dalej? Dokądżeż to? Wszak widzę, że przez Jassy właśnie wszystka potęga sułtańska przeciąga? — pytał zaniepokojony pan Jerzy.
— Przeciągała i przeciąga jeszcze, ale zastępca serdara[1] posunął się już dalej i na cecorskim obozuje polu — tłumaczył Ormianin. — Trza tam mądrej głowy, by w onym wrażym mrowisku obracać się bez przeszkód...

— Rozumiem — kiwnął głową rotmistrz i jął rozpinać rzemyki szerokiego jak półpancerzyk pasa huculskiego. — Pojmuję i coś obmyślę, ino

  1. Naczelnego wodza.