Strona:F. A. Ossendowski - Pierścień z Krwawnikiem.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Możebyście wyprowadzili nas na tę drogę? — zaproponował im lama. — Moi towarzysze, znakomici uczeni japońscy, zapłacą wam jak zechcecie: złotem czy srebrem.
— Dobrze! — zgodzili się z radością pasterze. — Za potokiem, który przetnie waszą ścieżkę, skręćcie na lewo i minąwszy lasek w kotlinie podnoście się na grzbiet górski. Tam dopędzimy was, bo tymczasem musimy czekać na przybycie towarzyszy z sarłykami i zbudować szałas, czcigodny lamo, sługo Wielkiego Nauczyciela Buddy!
Hutuhta podniósł rękę na znak błogosławieństwa i powrócił do Japończyków.
Wsiedli znów na wielbłądy i pojechali rozglądając się po okolicy.
Stawała się coraj bardziej malowniczą i zaludnioną.
To tu, to tam w głębszych dolinach widniały ubogie wioski. Cieszyły wzrok unoszące się ku niebu dymy siedzib ludzkich. Coraz więcej gajów, złożonych nie tylko z drzew iglastych, ale i z liściastych, czaiło się pomiędzy fałdami gór; na gładkich płaszczyznach spychów zieleniała soczysta trawa, gdzie pasły się stadka argali o potężnych rogach i migały płowe grzbiety i rozłożyste wieńce płochliwych jeleni.
Za potokiem koło lasku dogonili karawanę dwaj pasterze na drobnych, półdzikich, lecz śmigłych konikach częstotliwie tupoczących małymi a twardymi jak stal kopytami. Z podziwem przyglądali się Japończykom, a potem ze wszystkich stron długo i uważnie oglądali wielbłądy.
— Uhm... uhm... — mruczeli jak niedźwiedzie i kręcili głowami zdobnymi w krótkie warkoczyki. — Padną wam te wielbłądy, lecz do Tassgongu dojdą jednak...
Rozmawiając z Dżałhandzy doprowadzili wreszcie karawanę do rozstaju, gdzie rozbiegały się na trzy strony drogi z licznymi śladami koni, sarłyków i owiec.
Jeden z pasterzy wskazał im kierunek i powiedział, że zdrożeni podróżnicy wnet po zachodzie słońca staną przed bramą klasztoru. Otrzymawszy zapłatę przewodnicy smagnęli konie batami i jak szaleni pomknęli w skok.