Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzał na kapitana i nagle przymrużył jedno oko.
— Gracz z senora! — mruknął Pitt. — Znasz się na ludziach; tylko dlaczego wszystkich uważasz za estupidos animales...
— Esuperanzo tego o capitano nigdy nie myśleć!... — usprawiedliwiał się Hiszpan, lecz przy tem rechotał głośno, bezczelnie patrząc na kapitana.
Pitt spostrzegł, że stary Gradaz schudł, skóra na twarzy zwisła mu i zwiędła jeszcze bardziej, a oczy, zawsze błyszczące i jurne, przygasły.
— Jak się pan czuje? — zapytał Gradaza troskliwie. — Może was męczy praca w szybie? Mógłbym wyznaczyć was przez względ na podeszły wiek i nadszarpnięte zdrowie na łatwiejsze roboty... Chętnie to uczynię!
— Hę? — mruknął Gradaz. — En nombre del amor! — Jestem tu po to, aby pracować... Każdy dla wszystkich, wszyscy dla każdego... Cha-cha! wytrzymam... Zresztą mógłbym już lec w sarkofagu wspaniałym tu, na Tajmyrze... Gdy się przyglądam wam — marzycielom i rozmyślam nad tem, do czego dążycie, przychodzę do wniosku, że Esuperanzo Gradaz w życiu swojem robił wszystko, czego robić nie należało! Basta! Czas już skończyć z tem... Zacząć od początku i od nowa — zapóźno, na Madonna Sagrada! Gdyby jeszcze tak... „jeden za wszystkich“ — to możebym potrafił... cha-cha-cha! Mil veces-no! Czuję się dobrze, nic mi nie brakuje, chcę pracować i mogę, jakem Esuperanzo Gradaz!
Rozstali się przyjaźnie. Hiszpan poszedł do roboty, Pitt do warsztatów, zbudowanych przy wznoszonych