Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jące się pod powiekami zawsze spokojnej i sztywnej staruszki.
Już od miesiąca mieszkała lady Rozalja w apartamentach „norweskiej dzikuski“, jak ją w duchu nazywała, gdy pewnego razu oznajmiła, że chciałaby być wolną przez cały następny dzień.
— Jest to bardzo smutny dla mnie dzień — objaśniła zimnym, spokojnym tonem Angielka — chciałabym pozostać sama...
Elza spojrzała na nią badawczo i zapytała:
— Ten pan, którego portret widziałam w pokoju pani, lady Rozaljo?...
— Yes! — z sykiem bólu wyrwało się lady Steward-Foldew, lecz natychmiast mocniej zacisnęła cienkie, blade wargi.
— Ależ naturalnie — jest pani wolną, jednak myślę... — rozpoczęła Elza, nie spuszczając wzroku z zimnych, lecz zamglonych nagłym smutkiem oczu Angielki.
— Co pani chce powiedzieć, mrs. Tornwalsen? — zapytała staruszka, prostując się jakgdyby zamierzała stawiać opór.
— Myślę, że w tak tragicznym dniu dobrze jest mieć przy sobie przyjazne serce, doprawdy, bardzo przyjazne, lady Rozaljo!
Angielka milczała, więc Elza ujęła jej dłoń i mówiła cichym głosem, co chwila zaglądając w oczy swej mentorki.
— Pojedziemy razem do kościoła pomodlić się za duszę sira Stewarda-Foldew, gdyż ten portret przedstawia niezawodnie męża pani, nieprawdaż? Potem odwiedzimy grób jego i spędzimy tam tyle czasu, ile pani zechce. Niech pani nie obawia się, że się znudzę! Nie,