Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ma ani kropli morza, bo ta zatoka podobna jest raczej do jeziora, stawu, kałuży, niż do morza! Teraz dopiero rozumiem...
— Cóż właściwie rozumiesz, bracie? — zadał pytanie Pitt i zmrużył oczy.
— Rozumiem, że chcieliście, sztormanie, zobaczyć Elzę Tornwalsen, która kochała was, patrzyła w was, jak w tęczę, i nazwała „Białym kapitanem“, — recytował Miguel, nie spostrzegając, że źrenice Pitta Hardfula gwałtownie się zwęziły, a głowa pochyliła się naprzód, co było zawsze oznaką straszliwego gniewu. Kapitan nie wybuchał jednak i słuchał dalej.
Miguel, porwany jakąś myślą, mówił coraz szybciej:
— O, ja wszystko spostrzegłem wtedy, gdyśmy czekali na parowiec, który miał nas zabrać z Lango, wszystko zrozumiałem! Wiem teraz, że chcieliście, sztormanie, spotkać Elzę i zawieść ją znów na Tajmyr! Dobra to myśl! Elza przyniesie wam, mnie i wszystkim szczęście, bo to czysta, niewinna dusza, a dobra, Boże miłosierny, jaka dobra! Gdyby mi ktoś powiedział, że Elza postąpiła brzydko, niesprawiedliwie, jabym temu drabowi wyrwał jego ozór paskudny razem z trzewiami.
Miguel zaperzył się, pokraśniał i tupnął nogą.
Gniew kapitana prysnął nagle. Wstał, szybkim krokiem podszedł do rudego Juljana i, nic nie mówiąc, przycisnął go do piersi.
— Hm... — mruknął Pitt po chwili. — Tak bardzo pewien jesteś mrs. Elzy Tornwalsen?
— Jak siebie samego! — wyrwał się Miguelowi gorący okrzyk, lecz natychmiast, zmiarkowawszy, że powiedział źle, dodał:
— Jestem tak pewny Elzy Tornwalsen, jak was,