Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nesser przechadzał się, paląc papierosa, i uważnie nadsłuchiwał. Bez uprzedzenia nawet poznałby, że słyszy rozmowy robotników fabrycznych. W Europie nieomylną cechę tych ludzi stanowi brak weselszego odcienia w głosie. Brzmi w nim prawie zawsze pogróżka, utajona rozpacz, troska i niegasnąca nienawiść.
— Djabli nadali tę wojnę... — doszedł Nessera ponury głos.
— Dobrze to, bo przyśpieszy czas, gdy wszyscy zaczną marzyć o rewolucji, jak sprawiedliwie mówi towarzysz Mollin — odparł inny.
— Ej, wy, czerwone czapy! — upomniał rozmawiających młody, dźwięczny tenor. — Nie z tego końca zaczynacie! Gdzie rozżegać będziecie waszą rewolucję, gdy Francję djabli wezmą rękami Hohenzollernów?! Robespierry bez mózgu! Maraty ślepe!
— Zdrajca!... ugodowiec!... Jaurès frontowy! — rozległy się głosy i śmiech — suchy, zły.
Reporter ujrzał powracającego szybkim krokiem kapitana Langlois. Wyszedł mu naprzeciw.
— Widzi pan, — szepnął oficer, — zgadłem! Jutro prowadzę swoją kompanję do ataku na Maissin. Pójdziemy na pierwszy ogień!
— Życzę zwycięstwa... — rzucił Nesser.
— Dziękuję!... Pan mi wybaczy, że będę miał teraz rozmowę z oficerami i sierżantami?
— Bardzo proszę! — odparł z ukłonem reporter.
Wkrótce przed namiotem stanęli oficerowie kompanji i sierżanci.
— Jutro o świcie — atak! — oznajmił twardym głosem Langlois. — Siły wrogów są nieznane. Mamy za zadanie — umrzeć lub dotrzeć do Palisenl i utrzymać się w nim. Francja żąda od nas tej ofiary.