Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ależ ja syna muszę oddać na wojnę! Od pierwszego dnia ogłoszenia mobilizacji moja stara płacze bez przerwy... — tłumaczył się Gillet.
— Bardzo źle robi! Bardzo źle! Powiedźcie to ode mnie pani Gillet, sąsiedzie! Bardzo źle!... — zawołał ksiądz.
— Ależ ja syna... — powtarzał swoje wieśniak. — Tyle pracy koło roli, domu — Jedynak!...
— Posłuchajcie, mój drogi Gillet! — drżącym głosem przerwał mu pleban. — Odpowiedźcie mi szczerze, coby uczyniła wasza kobieta, gdyby napadli na nią złoczyńcy, wy zaś z synem bylibyście wówczas przy pługu w polu?
— Krzyknęłaby, abyśmy przybiegli na pomoc... — odparł wieśniak.
— No, widzicie, mój poczciwy człowieku! I nie myślałaby w tej chwili o tem, że bandyci mogą was postrzelić. A cóż innego robi rząd Francji? — spytał ksiądz już prawie falsetem.
— Tak... niby tak... — jąkał się wieśniak.
— Nie — „niby“, lecz zupełnie tak samo!... Francja nie woła waszego syna na podbój innych ludów, jak to czynił Napoleon, lecz zamierza bronić swego domu, zagrożonego domu!... Zrozumcie to, panie Gillet, i pamiętajcie, że, gdy bardzo źle będzie, sami pójdziecie, prosząc o karabin i przydział do wojska!...
Ksiądz wykrzyknął te słowa w uniesieniu i umilkł.
Po chwili znowu zabrzmiał jego tenor:
— Zaiste powiadam wam, mój poczciwy, dobry sąsiedzie, że nadchodzą straszne czasy, kiedy sprawiedliwie postąpią ci, którzy, mając oczy, zechcą widzieć, a, mając uszy, — posłyszą. Oni to, podług