Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nesser, wybuchając śmiechem. — Rozmawiałem z tobą, a właściwie mówiłem do ciebie, jak do posągu Buddy, nie czekając odpowiedzi, aż tu nagle widzę, że zajmujesz się sprawami, które należą do duchownych oszustów lub do przebrzydłych świętoszków!
— Wstąpmy do proboszcza! — powtórzył z odcieniem nalegania Gramaud.
— Jeżeli chcesz koniecznie... — zgodził się reporter, wzruszając ramionami.
Przecięli pole i przez małą furtkę weszli do ogrodu plebanji. Zdaleka dobiegł ich wysoki, wibrujący oburzeniem tenor, należący niezawodnie do młodego mężczyzny. Gramaud zatrzymał się i nadsłuchiwał.
— Morały komuś prawi... — szepnął i łagodnie zmrużył czarne oczy.
— To twój klecha tak tenorowo kwiczy? — spytał Nesser.
— Proboszcz... — kiwnąwszy głową, szepnął Gramaud.
Ksiądz tymczasem coraz bardziej podnosił głos.
— Trzeba być ślepcem, aby nie wiedzieć, że wojna jest konieczna, mój poczciwy Gillet! — wołał.
— Jednak nawet Pismo Święte, proszę księdza... — bronił się zmieszany, nieśmiały bas.
— Mój poczciwy człowieku, nie staraj się przebrnąć rzeki, gdy nie wiesz, jak jest głęboka! Pamiętaj tylko, że w Piśmie Świętym stoi wyraźnie: „mający oczy, niech widzą, mający uszy, niech słyszą...“ Z tego się rodzi zrozumienie, dobry Gillet, a sprawiedliwe zrozumienie — to przejaw ducha Bożego, który wstąpił w nas od chwili stworzenia pierwszego człowieka! Tak, tak, mój poczciwcze!