Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śmiała spojrzeć prawdzie w oczy. Wparła wreszcie nieprzytomne oczy w długie kolumny nazwisk i szukała czegoś, prowadząc palcem po papierze. Doszła do strasznego miejsca, gdzie jeden czarny szereg drobnych literek stawał na jej drodze, jak krawędź przepaści, jak tłum złych widm, szarpiących mózg jej i serce.
— Syn!... syn!... — rozległ się natychmiast przeraźliwy, ostry, jak zgrzyt stali po szkle, krzyk.
Powtarzała bez końca, niby upajając się tem słowem:
— Syn!... syn!... syn!
Zerwali się ze swoich miejsc panowie i wystraszone, żywem współczuciem ogarnięte panie, uspokajali, mówili nic nieznaczące, nie dochodzące nawet do świadomości słowa pociechy, wyrażali nadzieję, że do dziennika wkradł się błąd, pomyłka zecerska lub nieprawidłowo podane przez pisarza sztabowego imię, radzili wypić szklankę wody, zwilżali skronie, głaskali po rękach, bezsilnie leżących na ciemnej tkaninie sukni.
Nic nie czując i nie rozumiejąc, powtarzała:
— Syn!... syn!... syn!...
Publiczność, obecna na sali, umilkła. Niektórzy obstąpili stolik. Zbiegły się kelnerki i, dowiedziawszy się o tem, że ta blada pani straciła na wojnie syna, zaczęły popłakiwać, ocierać fartuszkami łzy, myślą biegnąc ku swoim mężom, braciom i kochankom, poniewierającym się w okopach, chociaż o ich śmierci żaden dziennik nigdy nie napisze ani jednego słówka, bo byli to szeregowcy, bezimienni niemal, zawczasu skazani na śmierć podług ścisłych obliczeń tego lub innego sztabu. Ciężki nastrój przeciągał