Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Myślę, że i panienka dla niego też jest dobra? — spytał, mrużąc oczy.
— Tak! — odparła. — Ja dla każdego byłabym dobra przez wdzięczność, że nie jestem sama... Co ja? Mała, głupia... takie nic... a on?! — Rozumny, wesoły i kocha mnie... Gdy odszukałam go w szpitalu... zapłakał... pytał, czy nie chcę wziąć ślubu na wypadek jego śmierci.... zaraz...
— Dlaczego pani tego nie uczyniła? — spytał Nesser.
— Jakżeż śmiałabym?... — zawołała, składając ręce. — Powróciwszy do zdrowia, mógłby potem żałować tego... Czułabym się wtedy nieszczęśliwą... nienawidziłby mnie... związałabym go na całe życie... Nie! Poco to? Niech będzie tak, jak jest...
Nesser słuchał uważnie, przymknął nawet oczy, żeby nie opuścić żadnego słowa. Gdy umilkła, popatrzył na nią poważnie i spytał:
— Przepraszam panią! Proszę mi powiedzieć nazwisko swoje... Będę bardzo pani wdzięczny za to!
— Marja Louge, — rzekła natychmiast.
— Marja Louge... — powtórzył. — Dziękuję... Marja Louge...
Znowu opuścił powieki i zamyślił się.
— Aby nie wyjść na ulicę, co też nieraz się zdarza w ucieczce przed samotnością, — brzmiały mu w uszach straszliwe w swej prawdzie słowa dziewczyny. — Samotność... Marja Louge...
Czuł, że ma zimne ręce, że usta mu drżą.
— Do djabła! — pomyślał z gniewem. — Miesiąc wojny, a już jestem tak rozklekotany — i to — nie w szeregach, a tak, jak ów pilot... ze sztabu. Coś w tym rodzaju...