Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O, droga pani! Proszę mi wierzyć, że pilotom, kręcącym się niewiadomo poco przy sztabach, gdy miejsce ich jest na aparatach, nie grozi żadne, ale to żadne niebezpieczeństwo! Piękna pani napróżno robi takie przerażone minki! Nic temu młodzieńcowi ze sztabu nie grozi. Będzie zdrów, chociaż nigdy nikt o nim nie posłyszy.
Zaśmiał się, brutalnie patrząc na trochę zmieszaną damę, i ciągnął dalej:
— Opowiem pani coś o prawdziwych pilotach... tych „świętych szaleńcach“... tych „djabłach powietrza“! Niech pani powtórzy to swemu pilotowi! Cha! cha! Cztery dni temu widziałem na jasno szafirowem niebie krążącego białego ptaka, drapieżnego ptaka! Był to samolot francuski, droga pani, prowadzony przez pilota, rozumie pani, — przez pi-lo-ta, porucznika René Roeckela. Gdy się zbliżył do La Vaux-Marie, zniknął odrazu... a wie, piękna pani, dla czego? Dlatego, że dokoła pękały pociski nieprzyjacielskie, w każdej chwili zagrażając życiu pilota. Nigdy nie widziałem nic bardziej szalonego! Szrapnele coraz częściej szarpały powietrze; aparat miotał się, jak jastrząb; śmiała ręka zataczała nim koła nad nieprzyjacielskiemi baterjami i nic odstraszyć go nie mogło! Długo szybował, wszystko wypatrzył, ściśle wymierzył i ocenił. W godzinę później nasze działa zniszczyły połowę artylerji „boszów“! Czy rozumie pani teraz, co to jest pilot i jakie są jego czynności? Roznosić zapisaną bibułę i być na posyłkach przy sztabie — na to nie potrzeba orłów!
Zauważył, że sąsiadka miała łzy w oczach i nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Nie czuł jednak dla niej żadnego współczucia i dorzucił obojętnie: