Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tygodnie... ani słówka... ani słówka... i we śnie zjawia mi się taki blady, siny... woła... Może już...
Staruszka zaczęła nagle mrugać powiekami szybko — szybko, kurcząc malutką, pooraną czarnemi zmarszczkami twarz. Długo nie znajdowała łez w starczych oczach, które, być może, oddawna już wypłakały je wszystkie. Mały nosek poczerwieniał jej, usta drgały, węzłowate, pożółkłe palce zaciskały na piersi końce czarnej chustki. Powieki, okryte sinemi żyłkami, szybko mrugały, jak drgające skrzydła zgniecionego motyla. Nagle po zmarszczkach policzków pobiegły drobne kropelki łez, padały coraz częściej i ściekały po czarnej tkaninie chustki. Drżące usta wyrzucały urywane słowa:
— Blady... i siny... krzyczy... woła... Robert — wnuczek!... Księże proboszczu, napiszcie... ukójcie moje serce... stare, umęczone serce... Przecież, ja tak dłużej żyć... nie mogę! Nie mogę!
Zasłabła nagle i opuściła się na podłogę. Odrzuciła chustę, dotykała bezradnemi rękami głowy, twarzy pomarszczonej, zaciskała usta, jakgdyby chciała zagłuszyć rwący się już krzyk, kiwała się wprzód i wtył i ciężko oddychała, powtarzając cicho — cicho, jak westchnienie:
— Ach... ach... ach....
Ksiądz przybladł jeszcze bardziej i usta zwarł mocno, aż guzy mięśni poruszyły mu się koło uszu.
— Ach... ach... ach!... — rozlegały się westchnienia staruszki i rozpaczliwie, jak ćmy, tłukły się pod sufitem i po szybach okien.
Były to westchnienia zaraźliwe, siejące trwogę bez miary i bez granic; brzmiały jak pobudka cicha, a władna, porywająca.