Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

po czarnem niebie ostre żądła świateł, — nieme, czujne. Coraz częściej przewalały się w mroku głuche huki dalekich wybuchów. Odpowiadało mu echo w lasku i od pasma pagórków za Oazą...
Nagła rozpacz, przechodząca w gniew, ogarnęła Gramaud. Pocóż wyrwano go z błogiego, niczem niezmąconego spokoju starych napisów sanskryckich, zmurszałych papyrusów, wizerunków świątyń nieznanych bóstw, pałaców legendowych władców?! Poco pokazano mu prawdziwe oblicze cywilizacji? Miał przed nią instynktowny strach, chwilami nawet wstręt nieprzezwyciężony. Bał się tego potwora, który zgromadził miljony ludzi w jednem miejscu i zmusił ich siłą prawa do ciągłego, uciążliwego obcowania, a okrucieństwem — do walki bezwzględnej o każdy krok, o każdy dzień swój.
Coraz bardziej stawał się Gramaud obcym, zgnębionym i przerażonym, w każdej chwili przeczuwając zbliżenie się czegoś bezmiernie ciężkiego, ogromnego i wściekłego, niby bieg nieogarniętego okiem olbrzymiego koła rozpędowego, porywającego ludzi i ludy całe, miażdżącego i odrzucającego poszarpane i potrzaskane resztki ruchem obojętnym, a coraz zawrotniejszym, coraz bardziej szaleńczym. Niczego nie szukał w tym chaotycznym zgiełku, nic nie miał do ofiarowania mu, nie posiadał głosu dość doniosłego, aby przyłączyć się do rozpaczliwego chóru wyjących, zziajanych, upadających ze znużenia ludzi. To, co robił, co stanowiło treść jego życia i myślenia, było poza skotłowanym, walczącym zębami i pięściami tłumem, nie rozumiejącym, że najkrwawsza nawet zbrodnia nie jest tak okrutna, jak to codzienne zmaganie się, walka o śmierć i życie, podstępna, zawzięta,