Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lakoniczne rozkazy. Patrząc zdaleka, można byłoby pomyśleć, że jest to oddział, popasający po skończonej rewji na błoniach Anglji. A przecież byli to wyłącznie ochotnicy, ludzie odniedawna zapisani do szeregów. Dziedziczne poczucie obowiązku, zrozumienie realnego celu całego przedsięwzięcia i planu najbliższego wytwarzało tu ten spokój i sprawność.
Za laskiem, który czarną linją odcinał się na tle nieba, oświetlonego drgającą łuną, wykwitały białe, puszyste obłoczki, tryskały ogniem, rozpływały się i wyciągały w długie smugi i zwoje dymu. Na froncie, długim na 280 kilometrów, biegnącym — od lasu Chantilly aż do Verdun, szalała bitwa. Noc zapadała szybko. Nesser powracał do domu. Szedł przez miasteczko i słyszał, jak dzwoniły i drżały szyby w oknach domków, wstrząsanych dalekiemi wybuchami pocisków. Później, gdy baterje angielskie rozpoczęły ogień, — odezwały się jeszcze żałośniej i jękliwiej.
— Gorąco tam naszym! — dobiegły go słowa dwuch żołnierzy, idących bez karabinów, — prawdopodobnie, ordynansów sztabowych.
— Myślę, że jutro zaczniemy nacierać od lasku...
Nesser stanął na ganku domku i słuchał z natężoną uwagą. Zdawało mu się, że to potężne młoty jakiejś olbrzymiej fabryki spadają ciężko na niewidzialne kowadła.
— Fabryka! — syknął reporter. — Fabryka tworzy coś potrzebnego i wartościowego, a tu wykuwa się zniszczenie, śmierć...
Nagle przypomniał sobie kapitana de Langlois i jego słowa, pełne spokojnego zrozumienia osobistego celu — odwagi.