Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lois, druzgotały konary, rozszczepiały pnie drzew, wszczynały pożar. Gdy walka artylerji zaczęła jakgdyby przygasać, — z krzaków od skraju lasku, sypnęli się żołnierze francuscy. Ich niebieskie mundury migały wszędzie, niby płatki rozsypującego się kwiecia. Pędzili naprzełaj przez pole ku wybiegającym z wąwozu Niemcom. Przed szeregami francuskich strzelców majaczyła samotna postać oficera, wyprzedzającego wszystkich.
Nesser podniósł do oczu lornetkę. Poznał kapitana de Langlois. Kompanja gnała, jak szalona. Zalatujący od pola wiatr donosił aż tu krzyki żołnierzy. Ludzie nie kryli się, chociaż szczękać już poczęły kulomioty, a grad kul podnosił małe obłoczki kurzu, wyrywał trawę, ścinał gałęzie krzaków i zbliżał się coraz bardziej do atakującego oddziału. Strzelcy, z niezwykłą porywczością, rozsypywali się w tyraljerę i wytężali siły, aby dogonić biegnącego przed nimi dowódcę. Zdawaćby się mogło, że to jedynie stanowiło najpierwsze, najważniejsze dla nich zadanie. Minęło kilka chwil, które dłużyły się niby wieczność cała. Tam i sam zaczęli padać ludzie. Pozostawali nieruchomi, do kupy szmat postrzępionych podobni, lub czołgali się, robiąc wysiłki, aby powstać. Oficer biegł wciąż samotny, jak odyniec przed stadem, a za nim, to rozciągając, to zwężając szeregi, — szaro-niebiescy strzelcy. Dobiegły zdaleka ostre, urwane jęki trąbki i zginęły w przeraźliwym zgiełku wybuchających szrapneli, w złośliwym szczęku kulomiotów, w odczuwanem podświadomie tętnieniu serc, w porywającej coraz bardziej zwarze bitwy, w obłędnem, a namiętnem oczekiwaniu nieuniknionego zmierzenia się z przeciwnikiem, oko w