Strona:F. A. Ossendowski - Dzieje burzliwego okresu.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Biuro fabryki było zamknięte, lecz przekonałem szwajcara, iż muszę w pilnej sprawie rozmówić się z dyrektorem.
W kilka minut później wprowadzono mnie do gabinetu. Przy biurku siedział jakiś chudy, rudy człowiek o bladej schorzałej twarzy.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem dyrektorem? — odpowiedziałem pytaniem.
— Tak jest! — rzekł, przyglądając mi się bacznie.
— Przepraszam pana! — powiedziałem. — Wiem, że przychodzę nie w odpowiednim czasie, lecz jestem do tego zmuszony, ponieważ potrzebuję zarobku.
— Posad wolnych nie mamy — mruknął z niechęcią. — A zresztą, dlaczego właściwie do nas pan się zgłasza? Czy jest pan specjalistą od tego rodzaju fabrykacji?
— Nie wiem — dlaczego, lecz coś mi kazało iść właśnie tu! — odparłem i opowiedziałem z całą szczerością, kim byłem i kim jestem.
— Dla chemika, niestety, nie mamy roboty! — rzekł.
— Przepraszam! — szepnąłem i chciałem już odejść, gdy dyrektor mnie zatrzymał i rzekł:
— Niech pan zaczeka chwilę!
Wyszedł i powrócił z innym panem. Był to właściciel fabryki.
— Wie pan co? — rzekł dyrektor. — Mój szef proponuje panu pewną rzecz, lecz na pańskie ryzyko. Uprzedzam.
— Słucham — odpowiedziałem.
— Konkurencyjna firma wypuściła tutki z jakąś watą, pochłaniającą nikotynę. Jest to sekret naszych konkurentów. Gdyby pan potrafił wynaleźć coś podobnego, to fabryka wypłaciłaby odrazu pięćset rubli i w ciągu dziesięciu lat będzie rocznie wypłacała panu tysiąc rubli. Co pan o tem sądzi? Tylko, powtarzam,