Strona:F. A. Ossendowski - Afryka.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dlaczego? — powtórzył Abdallah. — Jestem wojownikiem i kocham wolność...
Stary Arab milczał, ciągnąc dym z długiej fajki.
— Teraz ja zapytam ciebie, czcigodny sidi — przerwał milczenie gość — dlaczego ty, jeden z najbogatszych ludzi w Algierze, posiadający pałac, biuro transportowe na głównej ulicy, szacunek wśród Francuzów i kilkanaście okrętów, dlaczego ty przyjmujesz zlecenia na przeładowanie z niemieckiego parowca zakazanej broni dla powstańców?
Jusuf spokojnie odłożył fajkę, zdjął okulary i, mrużąc oczy, bacznie przyglądał się gościowi.
Po chwili zaczął pukać palcami w blat stolika i mówić głębokim, rozmarzonym głosem:
— Spójrz na te mury mego domu, sidi! Wszak to twierdza! Pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi w tych wąskich uliczkach bronić jej może przez dwa miesiące. Czy dobrze mówię? No — widzisz! A czy wiesz, że w tych murach żył mój daleki pradziad, który rządził całą prowincją w Hiszpanji, gdy ją opanowali Maurowie; inny mój przodek bił się na morzu z Anglikami, Francuzami, Włochami i Grekami; inny znów był tak potężnym dowódcą własnej floty, że nie uznawał nawet namiestnika sułtana tureckiego i do oczu mu skakał... Cały ród Ghazi el Akidów — od dziada, pradziada był, jest i będzie rodem piratów, tygrysów morza! Dlatego to każda niebezpieczna wyprawa pociąga mnie i zagrzewa starą, stygnącą już krew! Tu na kazbie my wszyscy tacy — gniazdo to pirackie! Rozumiesz?