Strona:Erazm Majewski - Doktór Muchołapski.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Łuna tymczasem, wbrew oczekiwaniom moim, przybierała coraz to większe rozmiary i doszła do tego natężenia, żem zwątpił, aby mogła być dziełem szlachetnego Puckinsa.
Na dolince wyraźnie wszczął się pożar, oblewający łuną coraz szerszą okolicę. Cóżby się tam paliło, myślałem zaciekawiony i struchlały zarazem, chyba nie mchy i granit?
O żywicznych zarodnikach mchów, nie pomyślałem nawet. Gdybym przypuścił, że lord przewidział potrzebę sygnału i gromadził palny materyał przez tydzień cały albo dłużej, to jeszcze nie zdołałby zebrać ilości potrzebnej do wywołania takiego pożaru, jaki miałem przed oczyma.
Długo jeszcze patrzyłem na groźne widowisko, w końcu żółte blaski przygasły mocno, znów się rozjaśniły i znowu osłabły, aż po kilkakrotnem wahaniu utonęły w ciemnościach.
Nie umiałem wprawdzie wytłumaczyć sobie źródła ognia, nie wątpiłem jednak, że wznieciła go ludzka ręka, a ze wszystkich ludzi jeden tylko lord Puckins mógł się znaleść w tej miejscowości. Uradowany, ale zarazem niespokojny, nie byłem w możności zamknąć znużonych powiek. Godziny leniwie mi płynęły, gdy naraz po północy zerwał się wiatr i wzmagając się ustawicznie, w godzinę doszedł do niepojętej potęgi. Wiał on z przerwami i po kilkominutowej ciszy nadbiegał znowu z świstem i łoskotem, trzęsąc całym lasem ziół. O godzinie drugiej z ołowianych chmur, napędzonych tym wichrem lunął deszcz obfity i wraz z wiatrem trwał do rana.
Cóż to była za noc! Nie zapomnę jej do śmierci.
Dla mnie, zarówno jak dla całego świata owadów, był to straszny kataklizm natury, prawdziwy potop, w którego nawałności zginęły krocie najrozmaitszych istotek. Przez kilka długich godzin spadały du-