Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
CZĘŚĆ PIERWSZA.

I.

Noc była głęboka, na niebie nie błyszczała ani jedna gwiazda, nie można było rozróżnić przedmiotów na odległość kilku kroków. Drogą z Marchiennes do Montsou biegnącą prosto jak strzelił, przez pola zarosłe burakami szedł człowiek. Nie widział ni drogi, po której kroczył, ni linii horyzontu gdzie niebo czarne stykało się z równią, wiatr jeno marcowy, gwałtowny, bił go po piersi i twarzy, wiatr, hulający niby po morzu, po tych rozłogach, zimny, niosący wilgoć bagien, brutalny, nieustający. Dokoła nic na ciemni, ni sylwetki drzewa, ni zarysów wzgórza, nic.
Człowiek ów wyszedł z Marchiennes około drugiej w nocy, ubrany jeno w cienki bawełniany kaftan i spodnie z wełnianego pluszu i do tej pory szedł szybkim krokiem drżąc z zimna. Pod pachą gniótł małe zawiniątko, które mu bardzo zawadzało. Przekładał je ustawicznie i przyciskał do siebie, usiłując obie posiekane od chłodu ręce wsunąć do kieszeni spodni. Miał tylko jedną myśl, nadzieję biednego, bezdomnego, robotnika bez pracy, że ze świtem wiatr przycichnie i zrobi się nieco cieplej. Tak szedł i szedł aż wreszcie dwa kilometry przed Montsou ujrzał światło trzech palących się na wolnym powietrzu stosów węgla. Umieszczone były one jakby gdzieś wysoko i zdawały się bujać w powietrzu. Zrazu zawahał się niepewny i gotów zawrócić, ale potem poszedł dalej nie