Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/436

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wanie górne także się porusza. Tworzyły się szczeliny, uszczelnienie wypadało, i woda tryskała strumieniami. Była to już tylko kwestya czasu, kiedy szacht straci swe całe rusztowanie i zostanie zasypany.
Pan Hennebeau czekał nań na wierzchu pełen trwogi.
— No cóż? — spytał.
Inżynier nie mógł mówić, ściskało go w gardle. Zatoczył się wpółomdlały.
— Ależ nie sposób, by było tak źle! — wołał pan Hennebeau. — Nikt nie widział czegoś podobnego! Badałeś?
Negrel skinął głową i spojrzał podejrzliwie dokoła. Nie chciał mówić wobec dozorców, więc po chwili odprowadził wuja dziesięć kroków na bok i cofał się jeszcze dalej, jakby mu się to zdawało jeszcze za blisko. Potem powiedział mu do ucha, że kopalnię ktoś poderżnął i dogorywa. Dyrektor pobladł i począł też mówić cicho, jak każdy instynktownie czyni mówiąc o wielkich, nadludzkich zbrodniach. I na cóż było okazywać zresztą, że się drży jeszcze teraz przed dziesięcioma tysiącami górników Montsou? Potem, okaże się, czy należy opublikować zbrodnię. I szeptali ze sobą dalej przerażeni, że znalazł się człowiek, dość odważny, by zejść w głąb i tam narażając się ciągle na śmierć dokonać zniszczenia. Oni tej odwagi pojąć nawet nie mogli, ni uwierzyć w nią mimo dowodów, jak trudno uwierzyć opowiadaniom o ucieczce więźnia, przez okno na trzydzieści metrów wzniesione ponad ziemię.
Twarz pana Hennebeau, w chwili, gdy zbliżył się znów do dozorców drgała konwulsyjnie. Uczynił gest rospaczy i kazał opróżnić kopalnię. Opuszczono budynki w nastroju pogrzebowym, ostatniemi spojrzeniami, żegnając ogromne budowle stojące jeszcze, których jednak nic już uratować nie mogło.
Gdy dyrektor i inżynier ostatni wyszli z hali, powitał ich stojący w podwórzu tłum okrzykami:
— Nazwiska! Nazwiska! Chcemy nazwisk!