Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kować za to? O nie... raczej wszystkim oczy wydrapię paznokciami!
Głosy przecichły. Stefan widział jeszcze przez chwilę białe, rozwiane włosy Brulei gwałtowne gesty chudych ramion, potem znikła w ciemności. Ale z tyłu za nim, szło dwu młodych hajerów romawiając. Był to Zacharyasz ze swym przyjacielem Mouquetem.
— Wiesz — mówił Mouquet — zjemy teraz podwieczorek, a potem do Wulkanu... dobrze?
— I owszem, ale za małą chwilkę, mam pewien interes.
— Jaki?
Mouquet obrócił się i ujrzał wychodzącą ze sortowni Filomenę. Zrozumiał.
— Ach, tak... no, to pójdę naprzód.
— Dobrze, za małą chwilkę przyjdę tam.
Mouquet odszedł. Niebawem spotkał swego ojca, starego Mouąqua, wychodzącego z kopalni. Ojciec i syn powiedzieli sobie dobry wieczór i każdy poszedł w swą stronę, syn gościńcem ku Montsou, ojciec nad kanałem biegącą przez pola ścieżką.
Zacharyasz popychał Filomenę w tę samą stronę. Opierała się, nie chciała teraz... mówiła, że nie ma czasu. Zresztą cóż za przyjemność widywać się ciągle tylko na polu, zwłaszcza w zimie, gdy błoto, a niema zboża, by się w niem położyć.
— Ale nie o to idzie! — szeptał zniecierpliwiony — Mam ci coś powiedzieć.
Otoczył ją ramieniem i łagodnie prowadził w parów, a gdy znikła im z oczu kopalnia zapytał czy ma pieniądze.
— A to na co? — spytała.
Zmieszał się bardzo i począł opowiadać, że winien jest komuś dwa franki, a rodzinę jego doprowadziłoby do rospaczy gdyby prosił o pieniądze.
— Nie pleć! — zawołała, — Widziałam przecież doskonale Mouqueta. Chcesz z nim iść do Wulkanu, do tych obrzydliwych śpiewaczek... no przyznaj się!