Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niepokojeniem osób, które nigdy nie były zmuszone troszczyć się czy będą miały co na obiad. Pokojówka wyszła, a kucharka zapomniawszy o robocie, postawiła pozostałe brioszki na stole i gapiła się założywszy ręce na piersiach.
— Mam jeszcze dwa ubrańka wełniane i chustkę — ciągnęła dalej Cecylka. — Zobaczycie, będzie im ciepło w tem!
Maheude nareszcie zdobyła się na podziękowanie i bąkała:
— Dziękuję bardzo panience... Państwo tacy dobrzy...
Łzy napłynęły jej do oczu, była pewna swych pięciu franków rozmyślała jeno jak o nie poprosi, jeśli sami państwo nie dadzą. Pokojowa nie wracała, nastała chwila kłopotliwego milczenia. Uczepieni do spódnicy matki Henryś i Lenora stali z wlepionymi w brioszki oczami.
— Macie tylko dwoje dzieci? — spytała pani Gregoire, by przerwać milczenie.
— O nie wielmożna pani, mam siedmioro!
Pan Gregoire, który siedział zasłonięty dziennikiem żachnął się.
— Siedmioro? Ależ na co, miły Boże!
— To lekkomyślność! — mruknęła pani.
Maheude uczyniła gest, jakby się tłumaczyła. Ha, cóż robić! Człowiek nie myśli o tem, samo jakoś przychodzi do tego! A zresztą gdy to dorośnie przynosi do domu pieniądze, pomaga. Mimoto żyliby jeszcze jakoś, ale mają dziadka, który nie może chodzić i także z pośród wszystkich dzieci troje tylko, to jest córka i dwaj synowie są w latach, gdzie mogą pracować w kopalni. A malcy, choć z nich nie ma korzyści jeść też wołają.
— A długo pracujecie już w kopalni? — spytała pani.
Uśmiech przebiegł przez bladą twarz kobiety.
— O długo... długo.... Ja do dwudziestu lat pracowałam na dole. Potem, po drugim połogu, doktor powiedział że przypłacę życiem, jeśli nie przestanę. Zdaje się, że coś