Strona:Elwira Korotyńska - Trzej królewicze.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Razu pewnego poszła biedna szwaczka do dworu, aby otrzymać coś do roboty.
Zatrzymano ją do wieczora, były bowiem pilne jakieś suknie balowe, na drugi dzień potrzebne.
Dzień był wietrzny i zimny, jesień rozpościerała swe panowanie, a uboga kobieta ubrana była lekko i drżała z zimna.
Wieczorem, gdy wychodziła z małą kwotą pieniędzy ze dworu, wicher zwiększył się jeszcze.
Całe fale zimna padały na nędzną postać kobiety, wdzierały się do płuc, szarpały wychudłą pierś.
Idąc przez olbrzymi park dworski, gnana była mroźnym podmuchem konarów drzew, biegła więc co sił starczyło do domu, a za nią szumiały pożółkłe liście i krakały złowróżbne wrony, jakby pieśń pożegnalną tego świata nucące.
Kobieta szła przerażona i zdawała się słyszeć naokoło siebie hymn śmierci.