Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale to tylko początek. Ziarnko do ziarnka zbierze się miarka, a później... później...
Wszystko to mówiła z wielkim i coraz większym zapałem; w ciemnawym pokoju z oknem od północy żaden promień słońca nie padał na nią, a jednak po czole jej mknęły widoczne blaski, i rumieńcem wezbranego życia staczały się na policzki.
Mieczysław siedział prosto i sztywnie, zza okularów swych wpatrując się w nią nieruchomo. Nieruchome też były rysy mizernej i sennej jego twarzy, trudno byłoby odgadnąć, czy to co mówiła mu, sprawia na nim jakiekolwiek wrażenie, czy też żadnego wcale nie sprawia. Tyle tylko, że oczu nie spuszczał z ożywionej jej twarzy, i że chude palce długich i białych jego rąk, które wsparł o kolana, coraz żwawiej bębniły po wytartem suknie ubrania. Gdy Joanna mówić przestała, przewlekłym swym, nosowym głosem powtórzył za nią:
— Później!... później!...
A potem, szczególnym ruchem, zakłopotanie czy żartobliwość oznaczającym, wsuwając szyję w krochmalny kołnierz koszuli, nie bez wahania się zapytał:
— No?... cóż?... takie dalekie projekty układasz... a za mąż wyjść nie myślisz?