Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wością patrzył na jej wyschłe, pomarszczone, jak wosk żółte ręce.
— Oj, rozmawialiście ze mną, matko, — zaczął, — rozmawialiście nie raz, nie dwa i nie dziesięć razy... oj, przynosiliście mnie w tych rękach swoich chleb nasmarowany miodem albo masłem, któreście z pańskiej spiżarni pod sekretem brali... cha, cha, cha, cha! — Śmiał się głośno, z podniesioną twarzą, a oczy mu gorzały, jak dwa rozżarzone węgle.
Kab mnie dziś w nocy uduszyło, kiedy pamiętam!... Nie pamiętam... czy ja z wami rozmawiała, czy nie rozmawiała, czy wam kiedy chleb dawała, czy nie dawała, niczego nie pamiętam... tylko mnie zdaje się, że albo was znam, albo was nie znam... taki znam! taki nie znam!... a! co to takiego?
Dwie pary oczu: jedna bystra i przenikliwa, zpod siwych, obwisłych brwi spoglądająca, a druga spłowiała, od ciekawości połyskująca i żywo biegająca pod czerwonemi powiekami, wpatrywały się w przybysza, który zaniepokoił się, znowu ręce zatarł, bezmyślnie rozśmiał się i ze stołka powstawszy, szerokiemi krokami do komina poszedł. Tu, w całej wysokości swej wyprostowany, ręce za plecy założył i wzrok spuścił ku dziewczynie, która przy zbliżeniu się