Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wsi i pomiędzy rzadkie sosny wpadając, rozbijał się nad mogiłami w tysiąc śpiewnych, wesołych dzwonków...
Wszedł pomiędzy sosny i kilka razy potknął się o mogiły, niskiemi krzakami otoczone, śniegiem przysypane i tuż przy ziemi niskiemi krzyżami sterczące. Jak olbrzym domki liliputów, szerokiemi kroki przestępował mogiły i krzaki, kierując się ku czemuś, co czerniało pośrodku wiejskiego cmentarza, znacznie wyższe od krzaków a niższe od drzew, które teraz pod dotknięciem wiatru głośno zaszumiały i ciszej, przeciągle westchnęły.
Stanął i zbliska patrzył na ściany cmentarnej kapliczki, na drzwi jej próchniejące, wykrzywione, jednak zamknięte. W westchnienia drzew, zwolna poruszających w ciemnościach wachlarze swych gałęzi, wmieszał się dźwięk ludzkiego głosu, do westchnienia podobny:
— A!
Rękami uczynił parę żywych poruszeń, coś metalowego zadzwoniło mu w palcach i chwilę dzwoniło przy drzwiach, aż otworzyły się one i ukazały głąb kapliczki czarną w górze dwoma małemi oknami, jak mgławo srebrnemi plamami świecącą. Wszedł i na chwilę zupełnie zlał się z czarną ciemnością, ale wkrótce u wysokości