Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wieka. Na tle mdławej białości śniegu wydawała się ona cienką linią, szybko przerzynającą grube, ale mniej od niej czarne ciemności.
Wznoszące się ze stron obu wysokie ściany kotliny, zmniejszały jej rozmiary; możnaby myśleć, że jest to nieskończona małość, płynąca po morzu nieskończonej wielkości. Wielkie morza nocy i samotności rozlewały się wkoło niej; zbałwanione, szumiące wichry zdawały się nieść ją po szerokiem, dzikiem, ponurem łonie natury, wobec której sił, gróźb i ogromu była ona kroplą, okruchem, ziarnem piasku, źdźbłem trawy, upadłem na dno przepaści...
Jednak, pomimo pozorów nadawanych mu przez otoczenie, człowiek idący po dnie przepaści silnym być musiał, bo jak zręczny i wyćwiczony pływak porze wzburzone wody, tak on szybko, niezachwianie, w linii prostej prół posuwiste fale i wirujące słupy wichrów. To co go otaczało — jakkolwiek czarne, dzikie i bezludne — nie czyniło kroku jego powolnym, ni trwożnym. Wzamian coś go z tyłu popychało, gnało, parło coraz dalej, coraz gwałtowniej. Ku czemu? Ku jakiemuś może punktowi wybawienia czy schronienia, widzialnemu tylko jego oczom, ciemnością i uderzeniami wichrów oślepianym; a może i tym oczom nawet niezna-